doszłam do ściany
Wersja optymistyczna. Jest kilka plusów w dojściu do ściany. Można oprzeć się o nią i odpocząć. Usiąść, wypić kawę i zjeść pierniki z marmoladą. Można ją pomalować ulubionymi kolorami, stworzyć dzieło sprayem z szablonu lub pędzlami wyczarować gwiazdy, góry, potoki, morza, oceany. Można rączka po rączce, stópka, po stópce wspiąć się i będąc już na samym szczycie można, trzeba, a może należy ? Podziwiać piękne, ujmujące, zapierające dech widoki! A później można skoczyć. Bach! Trach! I plecki pogruchotane. Zdecydowanie lepiej zostać na dole, po stronie z latte na napoju migdałowym barista i ciastkami. Tylko co potem?
Wersja pesymistyczna. A najgorsze w tym całym staniu przy ścianie jest to, że wiedząc jaka to ogromna udręka dla ciała, głowy i duszy, człowiek pcha się do niej jak warszawska, praska ćma do lampki z frędzlami. Niby wiemy, że te rejony grożą wypaleniem, ogólnym zemdleniem, zaśnięciem, ale jakoś łatwo do nich dochodzimy i vanitas vanitatum et omnia vanitas - przy nich, przy niej, tej ścianie - długo trwamy.
Czy ktoś ma na te połączone betonem cegły jakieś dobre rozwiązanie?
Po długiej przerwie... Dobry wieczór.
m.

Komentarze
Prześlij komentarz