Drewniaki
Wakacje 1999 r. Siedzę na prawdopodobnie najpiękniejszej werandzie świata. Ta niewyobrażalnie wspaniała, drewniana konstrukcja przylega do bardzo starego domu po pradziadkach. Jest częściowo zamknięta ścianą budynku, na której usytuowane jest okno kuchenne z bordową okiennicą oraz drugą ścianą dobudowanego do chaty ganku. Przybudówkę stawiał Maryś z Łojewa. Pamiętam, że Maryś nosił rozszerzane w dole jeansy oraz czarną koszulkę z dość interesującym niby obrazkiem, niby naszywką, niby czymś sztucznym, a trochę prawdziwym. Na koszulce widać narysowany białą kreską kufel z pianą. Naczynie wyszyte było plastikowym, nieprzemakalnym tworzywem, a w środku przelewał się i pienił brązowy płyn, czyli piwo. Zastanawiałam się czasem, czy oby Maryś z tej koszulki trochę nie podpijał, bo na koniec każdego dnia niemiłosiernie chwiał się na tych swoich koślawych nogach i coś tam mówił, ale nie bardzo wiedziałam co. To był Maryś i ganek, i to było kiedyś. Ktoś tam Marysia pilnował, ja nie wiem kto. Wiem, że gdyby nie pilnował, to Maryś chwiałby się na nogach już od samego rana i ganku na pewno by nie zbudował. Ale wracając do werandy...
Siedzę więc na wersalce w miejscu tak cudownym, że brakuje mi słów. Dach z eternitu zamyka tę przestrzeń w zgrabny pokój. Na betonowej podłodze leży jasna, pomarańczowo-biała wykładzina, a do drewnianych belek przyczepione są białe, koronkowe firany tworząc tym samym takie jakby ścianki tego nowego lokum. Między górnymi skośnymi palikami wiszą równie białe, a może bielsze doniczki z kwiatami. Rośliny pną się po materiałach czyniąc je jeszcze bardziej piękniejszymi. I to nie jest dzień uprasowanej sukienki, błyszczących lakierek, Disco Relaxu, mszy na godzinę jedenastą, czy serialu "Na dobre i na złe" o szesnastej, czyli NIEDZIELI. Jest środek tygodnia upalnych wakacji, a ja mam ręce, głowę i serce pełne roboty. Lubię tę jasną werandę, czuję się w niej w miarę bezpiecznie.
Do altany wpada i delikatnie muska moje opalone policzki przyjemny, wakacyjny wiatr. Od czasu do czasu wyją syreny Ochotniczej Straży Pożarnej. W ręku trzymam kolorową szklankę bez ucha, w której z ogromną radością, za moim pozwoleniem rozgaszcza się wiśniowy kompot. Troszkę piję, a potem stawiam na kolanie z nadzieją, że uda się zachować należytą równowagę i nie rozleję. Co prawda stoi obok stół, ale mając do wyboru płaską, przewidywalną powierzchnię, a swoją wychudzoną nogę... zdecydowanie wybieram brak nudy i stwarzam sobie okazję do ćwiczenia refleksu. Czuwam.
- gdzie idziesz tato?
- na podwórko.
- a po co?
- mam parę rzeczy do zrobienia.
- idę z tobą!
Poddenerwowany przechodzi z kąta w kąt, a ja lekko rozdygotana bawię się w deptanie tatowego cienia. Jego małe jak na tatę stopy, zdobią białe drewniaki. Ja też mam swoje, jeszcze mniejsze i zawsze jak w nich chodzę, to wysuwa mi się pięta i opada na drewniany spód sprawiając mi ogromy ból. Taka jest teraz moda. Moda na wypadające, obolałe pięty.
On w prawo, to ja w prawo, on do stodoły po coś, to ja za nim zobaczyć to po coś. W końcu poddaje się i wraca do domu, a ja zmęczona (bo w końcu gorąc robi swoje) przybywam z powrotem na werandę i do kompotu, by ćwiczyć refleks. Kilka razy przydarza mi się jeszcze podążyć za nim: a to na ulicę, a to do płotu od strony pana Staręgi lub tylko do bramy. Pochodzi tak, pochodzi i wraca, a ja za nim myk, myk i ciach! I bach! Jestem! Zauważam jednak, że nieszczęście spowodowane moją obecnością zaczyna wylewać mu się uszami.
- gdzie idziesz tato?
- na podwórko.
- a po co?
- do wychodka
- ale wrócisz?!
- wrócę! Przecież idę w drewniakach, w drewniakach chodzę tylko po podwórku! Daj już spokój z tym chodzeniem za mną. Na litość boską! Idę za potrzebą!
Wierzę zatem tej litości boskiej i tym drewniakom. Ufam bezgranicznie, jak mało kto! Zajmuję się więc malowaniem narysowanych wcześniej przeze mnie tulipanów na kolor mój ulubiony, czyli fioletowy. Pomalowałam już wazon, wszystkie kwiatki, wypiłam cały kompot, poćwiczyłam trochę równowagę i refleks z pustą szklanką, a syreny przy tej ufności wyły chyba ze trzy razy!
Coś długo nie wraca, może zasłabł? Czuję jak w żołądku ktoś rozpala mi ognisko, a fala gorąca dopływa do stóp. Jestem asteroidą lecącą w kierunku Ziemi! Zaraz się rozwalę, albo w pięć sekund zlikwiduję cały ten świat! Złość mnie od środka zaczyna rozrywać, ale tak, że mam ochotę rzucić się w piach!
- tato? tato? tato wszystko w porządku? jesteś tam? - Otwieram drzwi, a tam jeden wielki brak.
W środku, na drewnianej podłodze stoją tylko małe, białe drewniaczki, ale bez tatowych stóp - furtka do lasu! Że też o niej zapomniałam! Wracam więc do najbrzydszej na świecie werandy, siadam na ohydnej na całym globie wersalce i napełniam odrażającą szklankę bez ucha, po niedobrym jak cholera kompocie niczym innym, jak tylko lękiem. I nie jest już pięknie! NIE JEST JUŻ PIĘKNIE.
***
Wieczór. Wychylam się przez okno i patrzę, a tam ledwo co, chwiejnym krokiem jak niegdyś Maryś, w butach w czarną krateczkę wraca kłamca.
***
- hej! Jak Ci teraz? Dorosła, dzielna kobieto? - pyta majowy promień słoneczny.
- dziś jest mi niepięknie.

Komentarze
Prześlij komentarz